Potem zaczal się drugi tydzien i kolejny etap – wyprawa na Roraime. Zalozenie bylo takie, ze prosto z Canaimy (baza wypadowa na wodospad) lecimy samolotem do Santa Eleny (baza wypadowa na Roraime). Ale okazalo sie, ze z powodu braku wystarczajacej liczby pasazerow (wady wyjazdu pozasezonowego) musialysmy wrocic do Ciudad Bolivar i stamtad wyruszyc nocnym autobusem do Santa Elena. Zdazylysmy tylko wpasc do jednej z posad (czyli tamtejszych hosteli) i wziac prysznic.
Po calej nocy w srednio wygodnym autobusie zostalysmy wypakowane w San Francisco, gdzie przepakowalysmy plecaki, zjadlysmy sniadanie i wsiadlysmy do dzipa, ktory mial nas zawiezc do punktu startowego. Bylo goraco. Zreszta wlasciwie caly czas bylo goraco :) Nasz przewodnik zorganizowal drugiego tragarza (pierwszym byl jego syn) i wyruszylismy. Nasza ekipa skladala się z 6 turystow (nas dwie, dwoje Belgow i dwoje Wlochow rozmawiajacych między soba po niemiecku), przewodnika i dwoch, a potem juz tylko jednego tragarza.
Po doswiadczeniach z Peru, myslalam, ze nasze plecaki pojada na plecach osiolkow, ale tym razem okazalo się, ze glownym i jedynym nosicielem mojego plecaka będę ja. W pierwszy dzien bylo calkiem ok, nieduze i malo strome gorki, gdzies daleko na horyzoncie nasz cel – Roraima, te 6-7 kilogramow w plecaku bylo calkiem znosne, tylko z woda byl lekki problem. Mialysmy tylko 1 poltoralitrowa butelke (kolejne 1,5 kilo) na 2 osoby, ktora podlegala kolejnym uzupelnieniom woda z mijanych przez nas strumieni. Tylko za pierwszym razem zapytalam (rozgladajac się za jakimis uzdatniajacymi wodę tabletkami) czy tak po prostu mamy ja pic :) Potem juz nie pytalam tylko szalalam z radosci jak moglam pusta butelkę uzupelnic woda ze strumienia. Jakims cudem nic mi nie bylo :) Jedzenie po drodze bylo pycha, przewodnik okazal sie byc niezlym kucharzem. Po pierwszej upalnej nocy spedzonej w namiocie w towarzystwie komarow, muszek puri-puri (male gryzace cholerstwo, ktore daje duze czerwone slady swedzace tygodniami) i puchowego spiworu wcale nie nadrobilam sennych zaleglosci, ale trzeba bylo ruszac dalej. W drugi dzien bylo juz nieco trudniej i caly czas mocno goraco, duzo pod gore i w koncu po kilku godzinach wymarzony widok na kolejny oboz. I kolejna noc w namiocie na cieniutkiej karimacie, przy czym tym razem namiot stal na gorce i jakos tak wypadlo, ze glowa byla na dole… Na szczescie juz nie bylo tak bardzo goraco w nocy (wyzej troszke bylismy). I kolejny dzien – wejscie na szczyt. Z dolu widzialam kawalki sciezki prowadzacej na gore, ale bylam przekonana, ze to tylko takie wytarte kawalki dzungli, bo przeciez nie moze byc tak stromo, sciezka musi prowadzic jakimis zakosami. Następnego dnia okazalo się, ze jednak bylo tak stromo… Z plecakiem na plecach i jezykiem na brodzie wlazilam po niemalze pionowych sciezkach na gore starajac sie nie myslec w jaki sposob bede schodzila. Widoki zapieraly resztki tchu w piersiach. Jak juz udalo się wczolgac na gorę, naszym oczom ukazaly się widoki niemalze ksiezycowe – czarne skaly, malo roslin, troche w klimacie naszych gor stolowych, ale w wiekszej skali. Jeszcze tylko ostatni wysilek dotarcia do `hotelu San Francisco` czyli skalnej polki, gdzie rozbilismy namioty. Potem jedzonko i leniwe popoludnie – wyteskniona kapiel w lodowato zimnej wodzie (ale i tak umycie glowy po kilku dniach bylo niesamowitym przezyciem), siedzenie na skalach w ostatnich promieniach zachodzacego slonca, pelny relaks. Brakowalo tylko drinka z palemka. Nastepnego dnia krecilismy sie po szczycie Roraimy – poszlismy na spacer w okolice tak zwanego „Okna” skad widoki na okolice powalaly: stromizna gory, na ktora sie wdrapalismy, polacie dzungli, chmury zmieniajace ksztaly i polozenie, okrywajace niektore fragmenty gor, a czasami takze i nas. Pieknie. Potem juz `tylko` powrot i zejscie na dol. W pierwszy dzien zejscia zrobilismy trase z 2 dni wlazenia. Kiedy w koncu zeszlam zlana potem z tej najbardziej stromej czesci i poczulam jak bardzo trzesa mi sie nogi, trzeba bylo ruszac dalej. Kiedy poznym popoludniem dotarlismy na miejsce noclegu zdjelam tylko buty i nie zwazajac na tabuny zarlocznych puri puri wlazlam do pobliskiego strumienia, gdzie zastal nas deszcz :) Pogryziona, ale odswiezona wrocilam do namiotu i zaleglam do czasu kolacji. W nocy na szczescie bylo w miare chlodno, wiec dalo sie spac, ale i tak poranek do lekkich nie nalezal. Miesnie nog po takim wysilku palily zywym ogniem, kazdy ruch bolal, plecy na widok plecaka odmawialy wspolpracy. No ale coz, trzeba bylo ruszac dalej. Po 4 godzinach marszu w upalnym sloncu i szybkim stwierdzeniu, ze ta droga jednak wcale nie byla tak plaska jak mi sie wydawalo podczas drogi na gorę, dotarlismy do punktu, w ktorym pare dni wczesniej zaczelismy. Uffffff. Potem tylko jeszcze szybki posilek z owocow, ze 2 godziny w dzipie, przyjemny prysznic w posadzie i oczekiwanie na kolejny nocny autobus oraz mocne postanowienie, ze przez najblizszy rok nie chce widziec gor :)
Nocna jazda autobusem byla tym razem nieco stresujaca, bo po pierwsze autobus byl kilkakrotnie zatrzymywany do kontroli przez zolnierzy (ze względu na to, ze to rejon przygraniczny z Gujana i Brazylia), ktorzy podchodzili do spiacego czlowieka i zadali dokumentow, więc czlowiek otwieral zaspane oczy i uprzejmie, niemalze z usmiechem na twarzy podawal paszport kolejnemu zolnierzowi. Po drugie, akurat w czasie, kiedy tam bylismy miala miejsce seria napadow na nocne autobusy na tej trasie, więc trochę się stresowalysmy… Ale następnego dnia calo i bezpiecznie dotarlysmy po raz kolejny do Ciudad Bolivar, gdzie razem z zapoznanymi na Roraimie Wlochami przesiadlysmy się do autobusu do Puerto Cruz, a stamtad udalysmy się do malej miesciny o szumnej nazwie Santa Fe