Lotnisko w Cuzco jest wysoko. Zrozumialam to, kiedy po opuszczeniu samolotu zabraklo oddechu. Cos zasiadlo na mojej piersi i wygladalo na to, ze pomimo w gruncie rzeczy malo sprzyjajacych lokalowo warunkow, postanowilo rozbic oboz na dluzej. Teraz juz wiem, ze 3.300 metrow nad poziomem morza to duzo dla czlowieka mieszkajacego na terenie niskim i zasadniczo plaskim.
Spojrzalam w bok i zauwazylam, ze moje towarzyszki podrozy maja podobne spostrzezenia. Czyli jednak jest taka mozliwosc, zeby 5 kobiet mialo takie samo zdanie na jakis temat. To byl pierwszy pozytywny sygnal na przyszle trzy tygodnie, ktore mialam spedzic w towarzystwie 4 innych nie znanych mi wczesniej przedstawicielek plci zenskiej. Przyszlosc pokazala, ze test lotniska w Cuzco okazal sie byc calkiem wiarygodny.
Tymczasem wypatrywalysmy kogos, kto by nas wypatrywal. Pierwszy nocleg mialysmy bowiem na wszelki wypadek zarezerwowany i to niemalze w warunkach luksusowych, bo w pakiecie z noclegiem byl transport z lotniska. Wkrotce zapakowalysmy sie wiec do podstawionego busa i wyruszylysmy do hostelu. Pod hostelem czekalo nas wyzwanie w postaci schodow. Niby nic, ale… trzeba pamietac o tych nieszczesnych 3.300 m... Kierowca busika zlapal dwa z naszych plecakow (w tym jeden moj, co szybko docenilami pognal po tych schodach na gore. My probowalysmy za nim nadazyc, ale na probach sie skonczylo. Wysokosc znowu o sobie przypomniala rozbijajac juz nieco zaniedbany oboz na piersiach. Pokornie wiec zmienilysmy tempo na czlapanie i pobowalysmy jakos nie stracic z oczu znikajacego juz za zakretem kierowcy. Jednoczesnie staralysmy sie udawac, ze wcale nie jest tak zle i ze to glosne sapanie to nie my… Bez wiekszych sukcesow oczywiscie.
W hostelu, w oczekiwaniu na przygotowanie pokoi po raz pierwszy sprobowalysmy boskiego napoju, ktory pozniej niejednokrotnie przywracal nam chec zycia i stawial na nogi. Herbatka z koki. Poczztkowo nieufnie (no wiecie samo, koka brzmi groznie...), ale juz po pierwszym lyku zupelnie spokojnie oproznilysmy po kubku naparu z zielonych listkow z gory zalujac, ze nie wezmiemy tego cuda do Polski (Amerykanie nie pozwalaja - w koncu to koka, a powrot byl z miedzyladowaniem w Miami)…
A potem wyruszylysmy na miasto. Zgodnie z zasada najpierw obowiazek, potem przyjemnosc – jako pierwsze dopielysmy formalnosci zwiazanych z trekkingiem poprzedzajacym wizyte w Machu Picchu, czyli negocjacje z agencja, wizyta na dworcu kolejowym, no i przypadkowe zapoznanie towarzyszy – pary Niemcow: Krisa i Cindy. Po posilku, ktory rozpoczal cykl „najlepszych zup jakie dotad jadlam”, rozpoczelysmy zwiedzanie Cuzco. Plaza de Armas, Katedra skladajaca sie z trzech czesci czyli z: Katedry wlasciwej, gdzie znajduje sie slynny obraz Ostatniej Wieczerzy, podczas ktorej Jezus ma na talerzu swinke morska, czyli lokalny przysmak, Iglesia Jesus y Maria – po lewej stronie katedry oraz El Triumfo – po prawej stronie katedry. Podobnie, jak w innych kosciolach, ktore odwiedzilismy, kazdy kat katedry skapany byl w zlocie, wypelniony figurami roznej masci swietych odzianych w przepiekne szaty. Zwiedzilysmy takze Qoricancha – kosciol zbudowany na pozostalosciach budowli Inkow – Zlotego Palacu i Swiatyni Slonca. Podobno, budowle te zawieraly tyle zlota i srebra (w tym naturalnej wielkosci figury ludzi, zwierzat, owadow i kwiatow), ze ich przetopienie zajelo Hiszpanom ponad trzy miesiace. Legenda mowi, ze pierwotna swiatynia zostala zbudowana przez pierwszego Inke – Manco Capac, kiedy ten opuscil jezioro Titicaca – razem z Mama Ochlo zalozyl wtedy Cuzco. Widzialysmy rowniez slynny dwunastokatny kamien w murze wybudowanym rekoma Inkow swiadczacy o umiejetnosciach i precyzji Inkaskich budowniczych. Mury wzniesione bez uzycia zadnego spoiwa, a trwajace setki lat i to pomimo trzesien ziemi…
Zajrzalysmy rowniez do kosciola w tzw. artystycznej dzielnicy Cuzco, czyli San Blas, zwanym tak z racji ulokowanych tam sklepikow i galerii z lokalnym rekodzielem, ceramika i obrazami. Przewodnik mowil, ze w tym kosciele znajduje sie czaszka jego tworcy – udalo nam sie ja odnalezc, byla umieszczona na kazalnicy.
Nastepnym celem byly polozone niedaleko Cuzco ruiny Sacsayhuaman (wskazowka lingwistyczna: wymowa brzmi troche jak angielskie Sexy Woman). Po drodze (pod gore, a jakze) spotkalysmy bardzo przekonywujacego Peruwianczyka i … juz za chwile pedzilismy razem z nim siedzac na pace trucka na konna wyprawe w ruiny polozonej nieopodal Swiatyni Ksiezyca (Templo de la Luno). Prawie wszystkie konie byly spokojne, co bylo dobra informacja dla tych z nas, ktore mialy na zasiasc po raz pierwszy w zyciu na konskim grzbiecie (np. dla mnie). A ten ktory nie byl spokojny, mial na imie Tornado i zostal umieszczony akurat pode mna, ale na szczescie jego niepokoj przejawial sie tym, ze kopal innych :) Ten dodatkowy punkt wycieczki sprawil, ze do Sacsayhuaman dotarlysmy o tej magicznej porze, kiedy slonce zaczyna chowac sie za horyzontem. Pewnie czesciowo dzieki tej magicznej chwili ruiny zrobily na mnie ogromne wrazenie. Chociaz obecnie to tylko niezbyt dobrze zachowane pozostalosci budowli z czasow Inkow, to i tak zajmuja teren ok. 0,5 km, najwieksze kamienie maja ok. 3,5m srednicy i waza kilkaset ton. Intencja budowniczych Cuzco bylo, aby miasto mialo ksztalt pumy. Podobno, Sacsayhuamán stanowilo glowe tej pumy. Trzy rzedy zygzakowatych murow zewnetrznych symbolizowaly zeby pumy, ktore obecnie prezentowalo pewne ubytki. Znawcy twierdza, ze Sacsayhuamán pelnilo role zarowno religijna, jak i strategiczna. Tutaj rowniez stoczono jedna z najbardziej krwawych bitew miedzy Hiszpanami a zbuntowanym Inka Manco Capakiem. Wladca zostal pokonany, stracil wiekszosc ludzi i musial wycofac sie do Vilcabamby.
I na koniec kilka prywatnych spostrzezen na temat Cuzco. Pierwsze z nich dotyczy sposobu ubierania sie mieszkancow Cuzco. Kiedy poranna pora wyszlysmy na ulice Cuzco zalane promieniami słonca bylo cieplo, bylo nawet bardzo cieplo, tak na krotki rekaw. I dlatego moje nieustanne zdziwienie budzili mieszkancy Cuzco odziani niejednokrotnie w plaszcze z futrzanymi elementami ozdobnymi i kurtki puchowe. Zdziwienie przeszlo mi po zachodzie slonca. A nawet wczesniej, kiedy weszlam w cien. Momentalnie robilo sie mocno zimno. Jednak 3.300 metrow wysokosci robilo swoje.
Drugie spostrzezenie dotyczy takze ubran mieszkancow Cuzco, tym razem tradycyjnych strojow (kolorowe szale, spodnice, meloniki), a takze elementow towarzyszacych takim tradycyjnym ubraniom, czyli dzieci noszonych w charakterystycznych chustach na plecach oraz lamy ciagniete na sznureczkach. Tak ubranych ludzi naprawde mozna spotkac na ulicach Cuzco, ale ludzie ci na widok turysty zwykle wolali: „One sol for photo…”. I w ten oto sposob moje zludzenia na temat pieknych tradycji Peru sie rozwialy… To byli tylko przebierancy, jak polski mis na Krupowkach w Zakopanem…