Najpierw Orinoko, ktora juz chyba do konca zycia bedzie mi sie kojarzyla z godzinami spedzonymi na twardej laweczce na lodzi. Podczas tej wycieczki przekroczylam moje wlasne granice wstydu (szczegoly zachowam dla siebie), trzymalam na reku tarantule (fajna taka kudlata), jadlam kokos prosto z drzewa, kakao prosto z krzaka i jeszcze inne rozne rzeczy, ktorych nazw albo nie pamietam albo nie potrafie wymowic, widzialam papugi w nierealnych kolorach, tukany na drzewach, wrzeszczace malpy na palmach. W ramach zwiedzania brzegow Orinoko, pierwszego dnia trafilysmy do czegos w rodzaju osrodka wypoczynkowego urzadzonego w super chill outowym klimacie, ktory spodobal mi sie od pierwszego spojrzenia. Po opuszczeniu lodki i postawieniu pierwszych krokow zobaczylam tabliczke z napisem, ktory stal sie dla mnie czyms w rodzaju hasla przewodniego tego wyjazdu: „Life goes on”, a przy okazji i mojego zycia. Czasami to trudna prawda, bo generalnie czlowiek slabo reaguje na zmiany (zwlaszcza na te, ktorych nie planowal i bardzo nie chce), ale prawda.
Potem siedzac w drewnianym czolnie w dzien karmilam piranie (niby mialam lowic ale sprytne bestie ogryzaly mi tylko haczyk z miesa), a noca szukalam aligatorow – w tej samej rzece, w ktorej pare godzin wczesniej plywalam w ubraniu. Plywanie w ubraniu mialo miejsce po wyprawie w glab dzungli. Na wyprawe w dzungle dostalysmy zalecenie, zeby zamiast sandalow ubrac polbuty, ale… kiedy mialysmy juz jako ostatnie opuscic nasze czolno zauwazylysmy, ze pozostali uczestnicy, ktorzy juz hehe sucha stopa staneli na brzegu, zapadaja sie na tym brzegu po kostki w grzaskim gruncie. Szybka decyzja o zdjeciu butow i wyruszeniu na bosaka (w koncu przewodnik tak sie poruszal, wiec musialo sie dac :)). I to byla dobra decyzja, wystarczylo tylko nie myslec co moze sie kryc w tym grzaskim gruncie. Tak czy inaczej po tej wyprawie opuszczalysmy dzungle usmarowane po czubki nosow. W takich okolicznosciach skok do wody w ubraniu wydawal sie genialnym pomyslem – kapiel i pranie w jednym. No i nie bez znaczenia mial tez fakt, ze woda w Orinoko miala temperature wyzsza niz ta w kranie...
Zobaczylismy osade, w ktorej ludzie (indianie Warao) zyja na postawionych na wodzie platformach o powierzchni jakichs 30-40 m2 – cale zycie na takiej powierzchni… Do tego noclegi w hamakach, parne, gorace powietrze, niesamowite rosliny, w tym ogromniaste paprocie, tabuny roznych krwiozerczych owadow, slonce na przemian z deszczem no bo to pora deszczowa (po doszczetnym przemoczeniu wysycha sie w przeciagu pol godziny), czyli jednym slowem cudnie bylo.