Następnego dnia rozpoczęliśmy rejs po jeziorze Titicaca. Pierwszym punktem programu była wizyta na wyspach z tataraku zamieszkanych przez Indian Uros. Oprócz wysp właściwie wszystko inne też jest tam z tataraku – chatki, łodzie, siedziska. Tatarak można nawet jeść… krótko mówiąc bardzo ciekawe widoki. Ale i tam dotarła cywilizacja, gdyż dość częstym widokiem była bateria słoneczna i antena telewizyjna :)
Następnym celem podczas rejsu była wyspa Amantani, gdzie w porcie odebrała nas nasza przyszła gospodyni, której nieodłącznym towarzyszem było wrzeciono, na które gospodyni nawijała bezustannie wełnę. Zostałyśmy zakwaterowane w domku gościnnym i zabrane na zwiedzanie wyspy. Ku naszej radości Eliza z Kariną zostały zakwaterowane w pokoju, który zdecydowanie wyglądał na apartament nowożeńców, z tym, że wstawione w nim były dwa podwójne łóżka – jedno dla młodej pary, ale drugie… dla przyzwoitki? Dość ciekawie trafiłyśmy, bo na wyspie akurat było święto, więc ludzie byli ubrani (a nie przebrani) w tradycyjne ubrania i licznie obecni. Po dość długiej chwili spędzonej na lokalnym Plaza de Armas wyruszyłyśmy do miejsca, w którym odbywają się uroczystości, ku czci PaciaTaty – oczywiście droga prowadziła pod górę. Miejsce to otoczone jest murem, w którym brama otwierana jest raz do roku w drugi czwartek stycznia, kiedy odbywają się uroczystości – palenie liści koki, ognisk, składanie ofiar (teraz już raczej bezkrwawych). Przez pozostałą cześć roku, „świątynia” jest zamknięta i panuje zakaz wstępu poza mury. Stąd nasze zwiedzanie ograniczyło się do okrążenia murów i podziwiania widoków na sąsiednie wyspy i zachodzącego słońca. Do środka można było zaglądnąć albo przez szpary w bramie, albo ponad murem korzystając z ustawionych dla turystów prowizorycznych schodów z kamieni. Po powrocie do gospodarzy miała odbyć się impreza w lokalnych strojach, ale kiedy w końcu zdecydowałyśmy się, że się przebieramy i idziemy okazało się, że u innych potencjalnych imprezowiczów proces decyzyjny był jeszcze bardziej ospały i impreza nie wypaliła. To był jeden z nielicznych dni, kiedy mogłyśmy się wyspać, pobudka wyznaczona była gdzieś dopiero na 7 :)
Gdzieś w środku nocy usłyszałam pianie koguta, które sprawiło, że pomyślałam sobie to, co czyjś głos po sekundzie zwerbalizował „Zabiję tego koguta!!!”. Jak się później okazało, to była Karina, a kogut się kompletnie polską pogróżką nie przejął, co więcej zmobilizował kumpli i już do rana trwał konkurs pt.: „Który kogut jazgocze najgłośniej…”.
Kolejny etap wycieczki przewidywał wizytę na wyspie Taquile. Rejs, mimo że krótki z powodu uporczywej fali wydawał się wiecznością (Neptun żądał swojej ofiary)… Mieszkańcy Taquile, podobnie jak na Amantani, żyją we wspólnotach i ubierają się zgodnie w tradycją. Czyli kawalerowie noszą biało-czerwone czapki, żonaci mężczyźni czerwone, starszyzna wielokolorowe – czyli wiadomo, kto jest kto i o co chodzi :) . Kobiety natomiast używają w celach komunikacyjnych czarnych chust z kolorowymi paskami – panny paskami do dołu, mężatki do góry. Po Taquile czekał nas już tylko rejs powrotny do Puno, skąd autobusem wyruszyłyśmy do Arequipy.