Następnego dnia o poranku wyruszyłyśmy do Cabanaconde, aby stamtąd udać się do kanionu Colca. Jednakże przed samym Cabanaconde wysiadłyśmy w punkcie obserwacyjnym kondorów, czyli Cruz de Condor. Kodory dopisały i zaprezentowały się nam w godnym locie w całkiem przyzwoitej odległości.
Po dotarciu kolejnym autobusem do Cabanaconde „znalazła nas” fantastyczna knajpa. Znalazła nas, bo jej przedstawiciel wyszedł do autobusu i po prostu nas zgarnął. I to był kolejny uśmiech od losu, bo takiego obiadku się nie zapomina. I właściciela też ciężko będzie zapomnieć. Z racji swojego wyglądu i panującej w knajpie muzyki został nazwany Rasta. Rasta wyjaśnił nam, gdzie konkretnie mamy przenocować w kanionie (u jego rodziny) i jak mamy tam dotrzeć (na piechotę w dół). Nawet nas wyprowadził poza miasteczko i odprowadził do samiutkiego zejścia do kanionu. Droga w dół była ciężka – upał, kurz i kamienie dawały się we znaki. Po drodze spotkaliśmy kolejnych rodaków wychodzących już do góry – powiedzieli nam, że idą już jakieś 5 godzin, a z naszych obliczeń wynikało, że nie byli nawet w połowie drogi... Trochę nas to zestresowało (bilety na autobus o 11 na następny dzień już wykupione), ale cóż... I tak byłyśmy już za nisko, żeby chciało nam się wracać na górę.
Po dotarciu na dół, zostałyśmy zakwaterowane w bambusowych chatkach i odesłane do basenu (tym razem umiarkowanie ciepłego). Do kolacji pod gwiazdami wypiłyśmy schłodzoną w okolicznym strumyku przyniesioną na plecach Zuzy butelkę wina z gwinta. Wymarsz wyznaczyłyśmy na 5 rano, jeszcze przed świtem. O poranku zaliczyłyśmy co prawda 15 minut poślizgu, ale przy pięciu damach taki poślizg to tyle to nic :) droga na górę była ciężkawa, ale na szczęście przez jej większość osłaniał nas cień i udało nam się wdrapać w trzy i pół godziny, czyli na długo przed odjazdem naszego autobusu. Dzięki temu na śniadanie dostałyśmy ogromne i puszyste naleśniki z bananami u Rasta :)